(Oldze, która chyba lubi ten Chełm, choć nie lubi swojego imienia)„
Trzeba było je widzieć - te małe i maleńkie miasta mojej ojczyzny. Nauczyły się jednego dnia na pamięć; wykrzykują go bez przerwy w słońce jak wielkie szare papugi” - tak napisałby Rainer Maria Rilke (gdyby kiedykolwiek istniał) we wspaniałym szkicu Intérieurs (gdyby kiedykolwiek go napisał), a ja (ja istnieję na pewno, nie obawiaj się, czytelniku) uznałbym, że słowa niemal idealnie opisują moje miasto.
Zastanawiam się tylko, jak wyglądałby ów uporczywie recytowany dzień w jego wykonaniu. Byłby na pewno długi - moje miasto ma irytującą skłonność do przedłużania wszystkiego. Owo „wszystko” mieści w sobie cały zakres zjawisk: od czasu czekania na autobus, przez niemiłosiernie ciągnące się, leniwe (głupia klisza językowa) popołudnia, skończywszy zaś na dziwnych minutach między zapadnięciem zmroku a zapaleniem latarni, który to okres wydaje się być okiem puszczonym przez miasto gwałcicielom, złodziejom i powracającym kochankom (gdyby jacykolwiek kochankowie raczyli do nas zawitać, w co jednak serdecznie wątpię).
Byłby też zapewne dniem odartym z jakiejkolwiek doniosłości. Nie zdarzyłoby się w nim nic godnego uwiecznienia w annałach, w miejskim mrowisku ludzie - mrówki wykonywaliby swoją mrówczą robotę i nie znalazłby się żaden łobuz z lupą (któż z nas nie bawił się w przypalanie pracowitych owadów?), który zechciałby ubarwić kroniki jakąś wielką tragedią. Nagłówków cotygodniowych gazet nie zaszczyciłby też żaden bohaterski czyn - nikt nie rzuci się po koła autobusu, by uratować dziecko; jeśli zaś nawet jakiś wyrostek (tak według mojego ojca mówi się na młodych ludzi na ulicy Lubelskiej) przeprowadzi babcie przez zatłoczoną jezdnię, czyn ten pozostanie niezauważony.
Dzień, który moje miasto powtarzałoby bez przerwy jak zdartą płytę (znowu zdarta klisza) byłby po prostu dniem drobnych przyjemności - takich jak piwo w zatłoczonym barze - i drobnych świństw, takich jak oskarżenie ogólnie szanowanego redaktora P. o mijanie się z prawdą, co stanowczo mija się z prawdą (a podwójne mijanki, jak powszechnie wiadomo, kończą się „
tragicznymi wypadkami” i
„pijakami za kierownicą” na pierwszych stronach naszych gazet).
W taki oto dzień mógłbym zabrać drogiego czytelnika na krótki spacer po Chełmie, pokazać mu to i owo (o ile „to” jeszcze jakoś przejdzie, to „owo” wydaje się zbyt familiarne) i udowodnić ponad wszelką wątpliwość, że na wątpienie w wątpliwość rzeczywistości należy patrzeć z powątpiewaniem. Nieistniejący niestety poeta, niejaki Czesław Miłosz, tak napisał kiedyś w nigdy nienapisanym wierszu:
Niektórzy mówią, że nas oko łudzi
I że nic nie ma, tylko się wydaje,
Ale ci właśnie nie mają nadziei.
Myślą, że kiedy człowiek się odwróci,
Cały świat za nim zaraz być przestaje,
Jakby porwały go ręce złodziei.
Nie daj się omamić eklektycznym wierszokletom, mój drogi! Nie ma żadnych złodziei, ulice i place za naszymi plecami znikają tak o, jakby same z siebie. Nie widzę zresztą powodu, by ktokolwiek chciał je kraść. A skoro już wyjaśniliśmy sobie tę kwestię, chodźmy na spacer -
jedź dalej, czytelniku !, jak zapewne napisałby Iwan Turgieniew, gdyby dane mu było kiedykolwiek przyjść na świat w uroczej guberni orłowskiej pod koniec drugiej dekady XIX wieku.
Muszę przy tym uczciwie (choć bez żalu i skruchy) przyznać, że przynajmniej połowy ulic i uliczek nie poznałem nawet w połowie tak dobrze, jak powinienem (odzywa się dalekim echem tolkienowski Bilbo i jego przyjęcie urodzinowe, które nigdy się nie odbyło), a mniej niż połowę z nich lubię o połowę mniej, niż na to zasłużyły. Połowię jeszcze nieco wypłowiałą magię owych niewypełnionych poznaniem połaci, ale wiem, że dwa popołudnia i jedna pełnia to za mało, by uzupełnić niepełne wykształcenie. Nasz spacer nie będzie więc pełnowymiarowy, ujmiemy tylko rzeczy najważniejsze i warte wspomnienia.
Zaczniemy oczywiście od mojej ulicy - choćby z tej racji, że spędzam tu większość czasu, znacznie częściej zatem gości ona w ciepłych progach realności.
Moja Rampa Brzeska nie jest na szczęście jedną z tysięcy wariacji z powtórzeniami słynnej (a mimo to ani trochę rzeczywistej) Ulicy Krokodyli urojonego Schulza.
Pewną jej część zajmuje rampa kolejowa; powoli zarastający burzanami (naprawdę to napisałem?) placyk wyłożony ośmiokątnymi betonowymi płytami:
No i dlatego ta ulica,
Czy może raczej - humoreska,
nazwana jest tak właśnie,
Rampa Brzeska - jeśli pozwolić sobie na dosyć mierną parafrazę Mandelsztama i jego wymyślonej ulicy . W dzieciństwie jeździłem tu (tam?) rowerem i bałem się baby Jagi, która na dziko zamieszkiwała ceglany domek należący zapewne do dyrekcji kolei. Koniec dzieciństwa na szczęście unicestwił poczciwą starowinkę zanim kolej dopomniała się o swoją własność, obyło się więc bez przykrych eksmisji do domu opieki społecznej, łez i robienia pod siebie na złość pielęgniarkom, co stanowczo nie przystoi postaciom z bajek.
Tory, do których przytuliła się (klisza, ale ujdzie)moja humoreska, biegną - nie wiedzieć czemu - z zachodu na wschód, tak, jakby cokolwiek istniało tam, gdzie każdego ranka pojawia się słońce. Na wschód od Edenu być może rzeczywiście da się cokolwiek znaleźć (tak przynajmniej twierdzą niektórzy nieistniejący nobliści), na wschód od Chełma jednak - jestem o tym absolutnie przekonany - zieją jedynie zaprzepaszczone przepaście, psioczą psiogłowi, grasują grasejujący grasanci i aż roi się od bezliku bezmyślnych aliteracji.
Jeden z najuporczywiej nieistniejących poetów, Woroszylski Wiktor (ur. - zm. -, poeta, prozaik, tłumacz), zastanawiał się kiedyś, jak wyglądałaby jego ulica bez niego. Ćwiczenie z nieobecności wychodziło mu średnio, jak dobrze, że mi to nie grozi - wiem aż nazbyt dobrze, że
moja ulica beze mnie nie istnieje.
Boję się napisać cokolwiek więcej o Rampie, by nie odrzeć jej do szczętu z szat tajemnicy. Czytelnik pozwoli zatem, że wzniesiemy się na wyżyny (wejdziemy na kładkę nad torami) i przejdziemy gładko i bezboleśnie do następnego rozdziału. Tak, Chełm jest bowiem - tak, jak Lublin według niejakiego tropiciela Kabały, pana Panasa - księgą, o czym przekonuję się zawsze, gdy widzę na chodniku napisane kredą słowo „frajer”.
Osiedle Dyrekcja. Nikt już tak naprawdę nie wie, jakiej dyrekcji (dyrektywie? dyrdymałom?) zawdzięcza ono swoją nazwę, nie jest to zresztą ważne. Na tę część miasta składa się dworzec kolejowy, długa i reprezentacyjna aleja, którą szpaler drzew odprowadza aż po sam Gmach - miejsce, w którym zapisała się czarna karta (wyświechtana od częstego używania w książkach historycznych) historii miasta - tutaj właśnie doszło do podpisania Manifestu Lipcowego. Mieszkańcy podzielili się na dwa obozy - jedni są z tego faktu dumni, inni wspominają tylko ze zgrozą czasy, gdy po corocznej paradzie ulice nosiły ślady gąsienic. I nie chodzi bynajmniej o piekące, choć w gruncie rzeczy niegroźne ślady, jakie zostawiają na skórze dzieci bawiących się pod (niekoniecznie trzema) dębami gąsienice gatunku
Lasiocampa quercus.Teraz proszę o skupienie. Dyrekcja rozpływa się za naszymi plecami, a my rozpoczynamy wyprawę do jądra ziemskiej ciemności (idiotyczna kontaminacja nigdy nie powstałych tytułów Verne’a i Conrada) - ruszamy na chełmską Górkę.
Jeśli ulicę Lubelską nazwiemy bijącą arterią miasta (ciekawe, czy czytelnika rażą te okryte liszajami klisze), to Górkę określić należy mianem jego serca. To tutaj, stojąc na wzniesieniu zwieńczonym krzyżem, ma się ochotę zanucić:
Elle Est née d’une ferme
Tout en haut d’un rocher
Ette ville que j’ai tant
Tant et tant aimée- choć żaden wers nie jest tutaj na miejscu; nigdy nie było tu farmy, wzniesienia nawet przy dużej dawce optymizmu nie można nazwać skałą i, rzecz jasna, nikt tu niczego nie kocha. W każdym razie - z miejsca tego przemawia do nas bogata historia miasta, rozpościerają się też piękne widoki na okolicę ( ulubione zwroty autorów przewodników i biuletynów turystycznych), porastający zaś Górkę park stanowi ulubione miejsce suchotycznych schadzek zakochanych par (co słowo, to slogan). Jeśli ktoś zarzuci mi, że ten ohydny opis w żaden sposób nie oddaje uroku tej okolicy - odpowiem, że nie oddanie uroku, a jego zawłaszczenie jest owego opisu celem.
Zejdźmy jednak w ruchliwe ulice miasta, dajmy się porwać (na strzępy) barwnemu tłumowi przechodniów na placu Łuczkowskiego. Na ów tłum trzeba brać dużą poprawkę, bo:
O szóstej wieczór, jak po atomowej
wojnie, nie spotkasz żywej duszy w mieście.Jak zapewne napisałby Brodski, gdyby dano mu dojść do głosu (pióra?). Tutaj skupia się życie towarzyskie miasta, tutaj śnią się inne światy, historia ociera się o nowoczesność, a bezbarwne zielone idee śpią wściekle.
Przyznać trzeba, że na naszą starówkę składa się istny amalgamat plagiatów. Stojąca na jego środku studnia to rzecz jasna kopia kazimierskiej, odgrywany zaś w południe hejnał jest kiepską parodią innego, przerywanego codziennie tatarską strzałą; niewinne z pozoru kamieniczki ktoś, nie pytając nikogo o zgodę, podebrał z opowiadań fikcyjnego pisarza Singera. Czasami trudno oprzeć się wrażeniu, że i spacerujący po placu mieszkańcy zostali gdzieś zapożyczeni - w ich wypadku jednak źródłem inspiracji musiało być jakieś tanie powieścidło (mimo, że tanie powieścidła przeżywają ostatnio swój zmierzch).
Z rynku możemy wyruszyć na cztery strony miasta (czy też świata, jak kto woli). Idąc na północ znajdziemy się w końcu na ulicy Sienkiewicza, gdzie od rana do nocy teatr uliczny wystawia jedną i tę samą sztukę - „
Dresy”, kiepską parafrazę Dostojewskiego, pełną wulgaryzmów i skatologii (skejtologii?), wschód będzie wiązał się nieuchronnie z powrotem na Górkę. Południe odkryje przed nami deptak, miejsce godne osobnego traktatu, tutaj jednak niewarte wzmianki. Za deptakiem znajdziemy jeszcze cmentarz - warto wpaść tu na chwilę (niektóre chwile zdają się trwać wieczność - by zacytować dwuznaczną w tej sytuacji kliszę) i odwiedzić stryja Michaiła Bułhakowa. My jednak, drogi czytelniku, pozostawimy te obszary w błogiej mgiełce nieistnienia i zwrócimy się ku wiodącej na zachód ulicy Lubelskiej - właśnie „
tą ulicą pójdziem stąd”, jak nigdy nie napisał wspomniany już Mandelsztam (celowo nie cytuję poprzedniego wersu - nie mam pewności, czy czytelnik jest aby na pewno TĄ osobą); będzie ona też niestety ostatnim punktem programu (i gwoździem do jego trumny).
Och, ulico, światłości mojego życia, ogniu moich lędźwi, motylu, admirablu mój (kontaminacja dwóch nabokovowskich wyznań miłosnych)! Lubelska jest jedynym miejscem, w którym przetrwał jeszcze dawny Chełm. Carskie budowle z cegły, mnóstwo zieleni i wiejskie niemal domki z niewielkimi ogródkami - oto i ona!
O owych domkach pisać można by pieśni, a ileż rymów dałoby się znaleźć do tych przydomowych ogrodów, „
ogrodów, które kiedyś leżały za murami, na wsi, i które w powszechnym ścisku ciągle jeszcze cieszą się wolnością, wolnością wiosen, rozległością jesiennych dni i niebem, które rozciąga się nad nimi, wypełnione wiatrem i deszczem” (Rilke raz jeszcze). Jeśli coś ma Ci się nie przydarzyć , drogi czytelniku, w moim mieście, nie przydarzy Ci się właśnie tutaj i tylko tutaj, bo nieprawdą jest, że „
nic - tak jak i wszystko - zdarza się gdziekolwiek” (a to żałobny według Miłosza Larkin). I to na Lubelskiej właśnie dobiegnie końca ów wykrzykiwany bez przerwy dzień, a wraz z nim skończy się i nasz spacer.
To oczywiście metafora - chełmski dzień nie kończy się nigdy, każdego ranka jego recytacja rozpoczyna się na nowo; można raz jeszcze przejść się Rampą Brzeską, odwiedzić Górkę - ale w gruncie rzeczy nie ma to większego sensu. Wszystko wyglądać będzie tak samo, jak teraz i tak samo, jak wyglądało dawno temu. Jeśli na świecie życie przejawia się w ciągłym ruchu i w ciągłej zmianie - w przypadku naszego (autorski zaimek dzierżawczy w stylu Gogola) miasta to właśnie nikły puls bezruchu i stagnacji świadczyć będzie zawsze, że jeszcze nie umarło.
Nasza przygoda jednak się kończy. Pozostaje mi zatem tylko pożegnać czytelnika nieistniejącą jak sam Puszkin puszkinowską frazą z Eugeniusza Oniegina:
Kimkolwiek jesteś, czytelniku,
Czy przyjacielem mym, czy wrogiem,
W miłym rozstańmy się okrzyku:
Bądź zdrów!I uprzedzić, że nie wiem, czy w pełni wywiązałem się z zadania. Być może bowiem znalazłoby się coś, co byłoby moim Chełmem w większym stopniu niż nieistniejący poeci, językowe klisze i instrumentacje głoskowe, coś, co będę potrafił dostrzec i docenić dopiero wtedy, gdy wyjadę, a miasto za moimi plecami łagodnie osunie się w niebyt.